PREMIERY KINOWE
Tak jak polskie kino uwielbiam i z przyjemnością patrzę jak się rozwija tak do wszelkich komedii i rom-komów, które wypuszczamy podchodzę z dużą rezerwą. Na szczęście w filmie Gotowi na wszystko. Exterminator najgorszą rzeczą nie był sam film, ale sposób w jaki został reklamowany. Myślę, że plakat, zwiastun i sam tytuł skutecznie odstraszył spore grono osób wyrządzając produkcji dużą krzywdę. Jest to bowiem film, któremu bliżej do kina obyczajowego, całkiem udanego, niż do kolejnej żenującej komedii pokroju Wkręconych. Exterminator jest historią o grupie dawnych przyjaciół, którzy postanawiają reaktywować swój metalowy zespół, jednak w zamian za wsparcie finansowe muszą pójść na kompromis i stają się atrakcją na lokalnych festynach grając muzykę, która, delikatnie mówiąc, nie jest ich repertuarem. Jest tu kilka rzeczy, które mogły udać się lepiej. Cały wątek miłosny między Domagałą i Więdłochą był nieudany i zupełnie zbędny, ponieważ film o wiele bardziej poradził sobie jako historia męskiej przyjaźni, niż ckliwy romansik. Czasem produkcja jest mocno skrótowa i tam gdzie mogłaby coś jeszcze dopowiedzieć i rozwinąć pewnych bohaterów tam ogranicza ich do minimum. Poza tym charaktery wielu postaci są wyolbrzymione, często ocierając się o groteskowość i na tym głównie bazuje humor w tym filmie. Do jednych to trafi, do innych nie, jednak nawet jeżeli żarty nie zawsze mnie bawiły to patrzyło się na to z uśmiechem. To co w tym filmie się zdecydowanie udało to odwzorowanie klimatu małego miasteczka i jego mieszkańców oraz stworzenie postaci, które zyskują sympatię od pierwszych scen. Nie mówię, że jest to film idealny, ale lata temu ostatnio widziałam polski film, który jest pozytywny, lekki, zabawny, a twórcy nie muszą się wstydzić, że dzieło powstało pod ich nazwiskiem.
7/10
Wspominając The Florida Project mam mieszane uczucia. Jest to film, który absolutnie zachwyca zdjęciami, nasyceniem kolorów i aranżacją kadrów. Produkcja ma swój cukierkowy, przesłodzony, nieco bajkowy klimat przypominający beztroskę dzieciństwa, który zestawiony jest z obserwacją życia biedniejszych obywateli amerykańskiego społeczeństwa. Skonfrontowanie tych dwóch sprzeczności ze sobą sprawdza się świetnie. Nie przeszkadzało również wolne tempo filmu oraz położenie nacisku na podglądanie codziennego życia danych bohaterów traktując fabułę jako rzecz drugorzędną. Miałam natomiast jeden problem z tym filmem, ponieważ nie byłam w stanie polubić głównych bohaterek. Mało tego były powodem mojej frustracji i poirytowania podczas seansu. W finale emocje sięgnęły zenitu, a kilkuletnia aktorka grająca Moonee miała w sobie tyle autentyczności, że spowodowała dreszcze, ale mam wrażenie, że poprzez moją osobistą niechęć do tych postaci ostatecznie The Florida Project nie wywołała u mnie emocji, które w zamiarze twórców miała wywołać. A może po prostu jestem bez serca... Światełkiem w tunelu okazał się za to Willem Dafoe. Jego postać była dobrym duchem tego filmu. Niepozorna, zdystansowana, pozostająca na uboczu i przyglądająca się wszystkiemu z daleka, jednak przy tym wnosząca mnóstwo ciepła i tworząca ważny element produkcji. Był to zupełnie inny Dafoe, ale uważam, że jest to najlepsza kreacja,w której do tej pory go widziałam. I tak jak w tym roku nie żyję Oscarami i nie mam swoich faworytów tak w przypadku tej roli trzymam mocno kciuki, bo będzie to w pełni zasłużone wyróżnienie. Jeżeli więc chcecie przeżyć wizualny orgazm i, w przeciwieństwie do mnie, nie macie serca z kamienia, to zdecydowanie warto rozważyć seans.
7/10
Tytułowe Party to impreza zorganizowana przez Janet, która wraz ze znajomymi chce uczcić swój awans. Podczas spotkania wychodzą na jaw tajemnice, sekrety i wyznania, które zaburzają to na pozór normalne przyjęcie. Sally Potter wrzuca do jednego kotła wszystkie tematy, którymi w ostatnich latach żyje świat i robi czarno- biały dramat z humorem, który ogląda się trochę jak sztukę w teatrze. Bohaterowie są nad wyraz nowocześni, jednak wszystko jest przykryte hipokryzją i sztucznością. Gra aktorska jest bardzo mocno teatralna, ale w większości się sprawdza. Jedynym wyjątkiem jest Timothy Spall, wcielający się w męża Janet, który przeszarżował odbierając swojej postaci jakąkolwiek autentyczność. Związany z tą postacią był natomiast jeden z ciekawszych elementów w filmie, a mianowicie gramofon. Takim sposobem w tle przez praktycznie cały seans rozmowom bohaterów towarzyszyła świetna muzyka. Reżyserka zgrabnie porusza w historii temat homoseksualizmu, równouprawnienia, nowego modelu rodziny i przekłamania wyższych sfer i chociaż jej obserwacje nie są odkrywcze to trafiają w punkt. Im dalej w las tym coraz bardziej odczuwałam to napięcie pomiędzy bohaterami, które nie może znaleźć ujścia i wyczekiwałam kiedy skrajne emocje zdemaskują prawdziwe oblicza wszystkich postaci. I warto było czekać, ponieważ punkt kulminacyjny, ale przede wszystkim finałowy twist sprawia, że ciepło wspominam tę produkcję.
7/10
NADROBIONE ZALEGŁOŚCI
9/10 ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz