Nowy Aronofsky, stary Tarantino i powrót do Hawkins- podsumowanie listopada

wściekłe psy | stranger things | mother!





















    Dziś porozwodzę się trochę nad nowym horrorem pod tytułem Mother!, który wyreżyserował Darren Aronofsky (Requiem dla snu, Czarny łabędź). Filmem, który został zmiażdżony przez krytyków, a wśród widzów wywołał duże kontrowersje i podzielił  na dwie skrajne grupy. Przypomnę również debiut Quentina Tarantino i postaram się skutecznie zachęcić do jak najszybszego nadrobienia tego arcydzieła. Na koniec powrócę do Hawkins i przedstawię co słychać u bohaterów II sezonu Stranger Things.  



    Głównymi bohaterami jest małżeństwo zamieszkujące w domu, w którym rozgrywa się akcja filmu. Ich na pozór poukładane i szczęśliwe życie zmienia się, gdy do ich domu przychodzi zbłąkany mężczyzna. Mother! to film, który skrajnie podzielił widzów i faktycznie najnowszy film Aronofsky'ego albo się pokocha albo znienawidzi. Ciężko natomiast przejść obok niego obojętnie. Po seansie byłam wściekła, roztrzęsiona i nie mogłam przestać myśleć o tym co właśnie zobaczyłam.  Świetną pracę wykonali tutaj aktorzy. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na Jennifer Lawrence, która w roli troskliwej, oddanej żony chroniącej to co dla niej najcenniejsze jest fenomenalna. Szczególnie widać to w kulminacyjnym momencie filmu, kiedy wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli, zaczyna panować chaos, a bohaterowie są całkowicie bezradni. Wszystkie emocje są wypisane na twarzy Lawrence, są one tak autentyczne, że uderzały w mnie ze zdwojoną siłą. Aronofsky często sprawdza wytrzymałość widza i czasami robi to w sposób okrutny do tego stopnia, że miałam ochotę wyjść z sali, jednak z drugiej strony Mother! właśnie za te skrajne emocje, które wywołuje zapisze się w pamięci na bardzo długi czas. Ciężko było mi ocenić nowy film Aronofsky'ego, ponieważ sama historia, a w szczególności jej finał, trochę mnie rozczarowała, była dla mnie za bardzo przekombinowana. Nie podobało mi się również wprowadzenie pewnych elementów horroru, które były zwyczajnie zbędne. Natomiast ta pełna niepokoju i napięcia atmosfera, która była skrywana za pozornym spokojem jak również praca kamery i bliskie ujęcia aktorów, ich twarzy, które współtworzyły duszny i gęsty klimat to elementy, które w filmie się udały i sprawiły, że śledziło się tę dziwną wizję reżysera z zapartym tchem.
8/10



























    Tarantino lubię od dawna, ale tak się składa, że więcej nie widziałam, niż widziałam. Postanowiłam to zmienić. Poznać go może też od słabszej strony, o ile taka w ogóle istnieje, i po prostu obejrzeć wszystko czego jeszcze nie zdążyłam. Właściwie realizuje ten plan już od października i jak do tej pory zobaczyłam najnowszy western reżysera Nienawistna ósemka, zbiorówkę Cztery pokoje, w którym Tarantino odpowiadał za ostatni segment i debiut Wściekłe psy, o którym to trochę napiszę, bo warto rozważyć seans jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zobaczyć. Fabuła skupia się na grupie wynajętych gangsterów, która ma za zadanie napaść na bank. Akcja kończy się jednak tragicznie bowiem okazuje się, że policja wiedziała o całej intrydze. Tarantino opowiada swoją historię od końca. Już na początku wiadomo jest, że napad był nieudany, nie wiadomo komu udało się przeżyć. Kilku ocalałych gangsterów spotyka się w opuszczonym garażu i właściwie przez cały film próbują odkryć kto w zespole jest szpiclem. Wściekłe psy to film oparty na dialogu, jednak napisanym w sposób fenomenalny. Debiut reżysera wydaje się być prosty i właściwie pod względem historii tak jest, jednak ma mnóstwo mocnych momentów jak na przykład początkowa dyskusja o Madonnie i napiwkach w barze, biała tapicerka wysmarowana krwią i konający na tylnym siedzeniu Mr. Orange, czy najlepsza scena, czyli odcinanie ucha przy piosence Stuck in he middle with you. Wściekłe psy to film, który zachwycił mnie muzyką, zachwycił czarnymi garniturami, zachwycił Timem Rothem i tańcem Mr Blonde. Wrócę do niego na pewno.
9/10 ♥























    

    Przełom października i listopada był czasem dla fanów Stranger Things. Netflix bowiem wypuścił dziewięć nowych odcinków swojego serialu, na które miłośnicy losów Willa, Mike'a, Dustina, Eleven, Lucasa i innych mieszkańców Hawkins musieli czekać ponad rok. Przyznam się, że kiedy dowiedziałam się o pracach nad II sezonem miałam pewne obawy. Bałam się, że to co tak świetnie oglądało się w pierwszym sezonie może nie sprawdzić się w kolejnym. Fabuła w nowych odcinkach skupia się na tej samej historii. Fakt jest ona rozbudowana, pojawiają się nowi bohaterowie, jednak jest to powielenie tego co można było zobaczyć w zeszłym roku. Ale czy to źle? Okazuje się, że absolutnie nie. Powiem więcej II sezon podobał mi się bardziej. Oglądając nowe Stranger Things odnosiłam wrażenie, że dostałam namiastkę filmu It, który zachwycił mnie w tym roku. Podobieństwo można znaleźć w bohaterach, ponieważ pojawia się tajemnicza dziewczyna o rudych włosach, która dołącza do grupy i staje się źródłem mniejszych lub większych konfliktów między kolegami, jak również w samej tematyce, która skupia się na przezwyciężaniu swoich lęków i słabości. Elementem łączącym obie produkcje jest także aktor- Finn Wolfhard wcielający się w Mike'a i Richie'ego. Ważny jest również klimat małego miasteczka i duch przygody towarzyszący bohaterom. Myślę, że to największy powód dlaczego Stranger Things tak dobrze się ogląda.
8/10
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz